1001 sposobów, by cicho i kulturalnie odejść z tego świata.
Przychodzi taki moment w roku, kiedy musisz zakończyć i podsumować cały swój sezon. Sezon - tych bliskich i tych dalekich wędrówek. Niestety wszystko co dobre, kiedyś się kończy... ale przecież to nie koniec świata. Jest tyle pozytywnych informacji, którymi chciałbym Cię obdarować, ale pozwól, że to właśnie Tobie zadam to jedno pytanie. Rok 2020 - czym będzie dla Ciebie i czy będziesz w stanie odgrzebać go z własnej pamięci za kilkanaście lat? Jeżeli tak, pomyśl co było w nim wyjątkowego i odpowiedz sobie samemu, czym zaskoczysz siebie w kolejnym roku i jakie emocje będą temu towarzyszyć?
Ja osobiście jestem pełen wiary, że czeka nas nowe, lepsze
jutro do szukania nowych miejsc, bez odkładania zaległości, bo co ma być dla
nas dobre jutro powinno już cieszyć nas dzisiaj… . Tymczasem ten rok miałem już
praktycznie zakończony. Rok 2020 był dla mnie nie tylko odkrywaniem nowych
szlaków (Pradziad/Ostas…. ), ale też przypomnieniem sobie starych
(Teplice/Spicak… ). Pod koniec sierpnia zrobiłem ostateczne podsumowanie. Nie
planowałem już żadnej wycieczki.
Wiecie… krótsze dni, chłodniejsze wieczory i brak słoneczka,
który napędza baterie w naszym ciele. I tak mógłbym wspominać ciszę górskich
wędrówek z dala od miejskiego motłochu, te wąskie szlaki gdzie natura ponownie
przejmuje swoje ziemie i widok styranego, ale przeszczęśliwego psa, który
zaliczał kolejne długie kilometry na wlasnych łapach. Wspominam własne
zorganizowania (pomimo wszelkich trudów związanych ze wstawaniem z samego
rana). Te wszystkie spotkania z naturą były dokładnie zaplanowane i nigdzie nie
było elementów zaskoczenia ze strony natury... . Do czasu.
Oddaję czas i dzielę się z Wami wspomnieniami ciszy wśród
górskich wędrówek z dala od miejskiego gwaru, stąpaniem po wąskich szlakach,
gdzie natura ponownie próbuje przejąc swoje ziemie. Chcę Wam ukazać widok
styranego, ale przeszczęśliwego psa, który zaliczał kolejne długie kilometry na
wlasnych łapach. Te wszystkie spotkania z naturą były tak dokładnie
zaplanowane, że nigdzie nie było elementów
zaskoczenia ze strony natury... . Do czasu.
Tym „czasem” był udział w wyzwaniu, które zamieniło się w przetrwanie.
Istny survival leśny z próbą bezpiecznego powrotu do samochodu.
Ale zanim dojdziemy do apogeum trasy, chciałem ją od
początku opisać właśnie Tobie… .
Może powtórzysz ją i przeżyjesz własny niesamowity dzień,
lub zainspirujesz się moim wpisem do własnych przygód.
Po zwiedzeniu jaskini – czas na etap 3.
Droga była „prosta”, tj. - albo się cofam w górę i robie
szlak dookoła, albo idę na żywioł w dół. Wiadomo co wybrałem - zejście solo w
dół. Serdecznie polecam tą niebezpieczną drogę jeżeli lubicie podejmować ryzyko
i wiecie, że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby Wam pomóc, gdyby się
przypadkiem wpadło na pomysł sturlania się na sam dół. I bez nart można wysoko
wylecieć.
Na szczęście obyło się bez większych wpadek. Czytaj, „nie
porwałem sobie spodni w kroku”. Suma summarum - uważam to już za osobisty
sukces, dzięki czemu mogłem kontynuować dalszą „przeprawę” w kierunku
normalnego szlaku. I żeby tu teraz było łatwo, to byloby miło. Nie dość, ze w
tej dziczy nie znalazłem jaskini (zamkniętej), która prawdopodobnie była ciut
niżej zlokalizowana (teraz to pisząc domyślam się, gdzie ona była)…
Powracając – … to czekała
mnie przeprawa przez górski nurt „Moravy”. I nie dało się jej przejść normalnie
od strony w której się znajdowałem. Albo czekało mnie przejście po ekstremalnie
wygładzonych, śliskich kamieniach, co skończyloby się katastrofą… albo
przejście po wartkim nurcie. Takim oto sposobem skończyłem po drugiej stronie
brzegu w zamoczonych spodniach i całkowicie zatopionych butach. Eksperyment
został wykonany. Buty z gore-tex’em przepuszczają wodę. Całkowicie
przepuszczają. J Już
nic NAS nie uratuje!
Znając życie, rozpalanie ognia „tradycyjnymi sposobami” zajęłoby mi całe popołudnie, więc ruszyłem ambitnie w kierunku „Śnieżnika”. To tylko 585 metrów przewyższenia… . – Dam radę pomyślałem.
Żeby to jednak było takie proste jak na mapie. Szybko odczułem dyskomfort mokrych butów i z trudem wspinałem się na przewyższenie. I tak szła droga pod górkę i pod górkę i pod górkę mijając przy tym tłumy schodzących turystów.
Na pewno ani droga tego zadania mi nie ułatwiała, bo na kolejnym, skrzyżowaniu z szutru zamieniła się w kamieniste,
mokre przejście, po którym trzeba było z gracją lawirować by się nie wywalić….
, to jeszcze z oddali było słychać dudnienie burzy.
Nie zniechęciło mnie to jednak i po dłuuuuuuugiej drodze w górę, dotarlem do „Franciska - chata HS”. Poważnie – jeżeli chcecie kogoś zniechęcić do górskich spacerów, to ta trasa jest idealna do wkurzenia znajomych.
Wiedząc, gdzie jestem i jaki jest czas, musiałem ustaliłć sobie ekstremalne tempo, które okazało się bardzo ciężką próbą. Radzę jednak wczesne wyjście z domu i dłuższe przerwy na szlaku. J Po wyjściu z lasu i przy skrzyżowaniu dróg żółty i czerwony - na „Franciska - chata HS” złożyłem autograf w zeszycie pamiątkowym. Bardzo szanuję Czechów za ich podejscie i kulturalne „składanie” takich form podpisów pamiątkowych”. Zeszycik, długopis. Czasami ktoś zostawi cukierka, albo jakiś inny podarunek. Oczywiście dla pierwszej osoby, która trafi w takie rozejście szlaków.W Polsce to wszystko jest dewastowane. Czy wiąże się to z kulturą, czy jednak z jej brakiem?
Powracając. Z „Franciska” zostaje mi już tylko krótki dystans pod górkę wprost na Śnieżnik/Králický Sněžník. Ciekawe jest to, ze ten szczyt przecina granicę Polski i Czech. Sam się zastanawiam czy jest to bardziej czeski, czy polski szczyt. J Pewnie zostanie to rozwiane jak ruszy budowa kontrowersyjnej wieży.
Więc widać już powoli szczyt i …. Wszystko byłoby idealnie,
bo plany zakładały tutaj dłuższy odpoczynek, przy tym spożycie kalorii i
nasycenie się widokami. Jednakże na etapie „Pramen Moravy” zaczęło już solidnie
błyskać i grzmieć od polskiej granicy. Nie mając wyjścia dotarłem w pośpiechu na
szczyt Śnieżnika.
Wiecie co. - Ukrycie zawsze marzyłem żeby zostać trafiony piorunem na samym szczycie, w samym środku serca gór, do tego kilkanaście kilometrów od auta. J Tak - nadchodził potężny front burzowy.
Na jasną stronę nieba, z której widać było po stronie czeskiej panoramę Morav
nadchodziły czarne i gęste chmury kłębiące się z polskiej strony Międzygórza. Zapętlające
się błyski na wprost i olbrzymie spadające słupy wodne z chmur zbliżały się do
mnie z kierunku w którym zmierzałem, by się ewakuować. Niecałe kilka minut
wystarczyło, by odległe chmury przykryły Śnieżnik, a ja oczywiście znalazłem
się w samym centrum komórki burzowej. To było epicko niepokojące zjawisko i
gdyby nie turyści, którzy również znależli się w takiej sytuacji, pewnie nie
wchodziłbym w chmurę burzową. Dosłownie wszedłem w chmurę burzową. I nie ma tu
żadnej metafory.
Komórka burzowa nadciąga. |
Tego nie da się opisać co się dzieje na szczycie, kiedy nadchodzi
ciemna chmura z której się błyska. Ułamki sekund dzielą człowieka od wejścia w
taką chmurę i spotkanie się z przeznaczeniem, który w tej chwili był zderzeniem
się ze ścianą deszczu. Opad, który przekracza granice wyobrażni. Do tego zerowa
widoczność i czerwony szlak prowadzący w dół na „Vlaštovčí kameny”. Na tym
całym dytansie przetrwałem z dusza na ramieniu. Nie dość, że kamienie i
korzenie tego nie ułatwiały, bo stały się śliskie, - to jeszcze zbierająca się
woda ze szczytu tworzyła na ścieżce wodne kaskady. Widoczność przedemną to było
max 50cm, czyli dwa głazy do przodu.
Przejdż proszę szybkim tempem ten dystans po kamieniach a pózniej pomyśl, co się działo w trakcie oberwania chmury, która trwała dobre kilka minut.
Żeby było sympatycznie rain cover puścił trochę wilgoci do plecaka, a własna podręczna kurtka przeciwdeszczowa puściła wodę w kilku miejscach. I tym samym o to sposobem, kurtka jak i bluzka dołączyła do niechlubnego rekordu zamoczenia włącznie ze spodniami, butami i… ciuchami na zmianę w plecaku. Nie dalo się inaczej przejść szlaku, jak tupać po kostki w wodzie lawirując między głazami.
Takim oto „komfortowym” sposobem przemierzałem cały szlak w już nie tak intesywnym deszczu aż do punktu „Nad Zbojnickou chatou’. Od tego skrzyżowania zaczęło się robić jaśniej, wszystko przechodziło bokiem… . I co tu wybrać? Żółty, - czyli skrót do auta, czy czerwony szlak na Trójmorski Wierch/Rozhledna Klepáč?
Wybrałem tą drugą opcję, mimo skrajnego przemoczenia i zniechęcenia. - W końcu to był dzień przygody i chyba już gorzej być nie mogło? Prawda?
Przechodząc przez „Přístřešek Sedlo Puchača” spotkałem turystę –
również przemoczonego z wiadrami jagód. Zmierzał do auta z Puchacza, tak jakby
wiedział, że trzeba uciekać a ja tam się wybierałem. Cóż. Nie pozostało mi nic
innego jak również powrót do auta, ale jeszcze długą drogą przez Trójmorski
Wierch aż do granicy Górnych Morav, co dawało trasę długości 4km. Proste,
nieprawdaż? I tu zaczęły się ponownie schody, ponieważ przy Puchaczu z prawej
strony powinna roztaczać się panorama na polską stronę, której już niestety nie
było widać, ponieważ niebo zrobiło się szare.
Ponownie „przeszczęśliwie” trafiłem na zbliżający się front burzowy. Zmniejszająca się widoczność, nieustające błyski i coraz to częstsze grzmoty, w tym jeden z nich uderzył w prostej linii jakiś kilometr stąd, w kierunku, w którym szedłem. – Odgłos zdołałem uchwycić, ale wcześniejszy błysk zrobił „dosłownie” piorunujące wrażenie. Prawdziwe przetrwanie w niesprzyjających warunkach część 2. Tylko teraz taka okazja - 2 burze w cenie 1 wycieczki. J
Będąc na wieży całą komórkę burzową widziałem już na Moravach a od strony Polskiej ładnie się przejaśniało. Widząc to co się działo, ale z wiedzą, że już raczej się nie powtórzy...
... zrobiłem szybkie sprint do Horní Morava / Jodłów, zatrzymując się w ciut wcześniejszym punkcie widokowym Pod Klepáčem, podziwiając majestatyczne błyski w oddali Morav. Z daleka robiło to niemniejsze wrażenie niż z bliska.
Pamiętajcie. Jeżeli za rok będzie jakiś nagłówek w gazetach
o turyście, który dostał piorunem, to pewnie będę to Ja.
Ho-ho-ho.
PS: Można dziwić się, ze turyści chodzą po górach mimo alertów i
ostrzeżeń. Coś w tym jest, bo wiedziałem, że będzie burza. Kilkanaście godzin
wcześniej sprawdzałem prognozy. Trochę niedokładnie, bo wprawdzie był zapowiadany
front burzowy krótko po godz. 18-19 z siłą 500J do 1000J, jednakże zaskoczeniem
dla mnie było, że ten front pojawił się po godz. 15. Zapytacie. - Czy
powtórzyłbym tą trasę wiedząc co będzie? Tak. Myślę, że każdy powinien
doświadczyć burzy w górach i wynieść z tego lekcję, po to by drugim razem być
przygotowanym nawet na skrajne warunki pogodowe. - Potęga przyrody jest
jednoczesnym pięknem, a z drugiej strony niszczycielską siłą, która może
pochłonąć wszystko na swojej drodze.
Zabawne w tym wszystkim jest, że istnieje masa poradników
jak przetrwać burzę w górach a nie piszą konkretnie co zrobić. Wyczytać można, żeby
unikać przemieszczania się, przy tym jednocześnie unikać otwartej przestrzeni,
cieków wodnych, żlebów, czy skał. Serio? Akurat to wszystko „co złe” miałem pod
ręką na Śnieżniku. J
Pamiętajcie! Góry są pięknę niezależnie od pogody. Nie ma co
się bać, ale też nie ma co ignorować. Jeżeli miałbym coś kulturalnie doradzić jeżeli
znajdziecie się w trakcie burzy będąc na szczycie a jesteście totalnie
nieprzygotowani, - to wiedzcie, że po prostu trzeba – „Za wszelką cenę spier***”
!
Jeżeli jednak macie zapasy energii psychicznej i burza to
dla was żadne wyzwanie, proponuję znależć wyznaczyć sobie jeden z punktów
widokowych i… podziwiać spektakl w którym głównym i jedynym aktorem jest Matka
Natura.
I tą głęboką refleksją chciałbym zakończyć temat tej
wędrówki.
Trzymajcie się i niech przygoda nie zasłoni Wam rozsądku. J Do zobaczenia na
szlaku. Hej.
1.
Pominąłem opis samego wyjazdu i pierwsze „koty”
na trasie, tj. błędnie zjechałem z Kłodzka w stronę Polanicy Zdrój, zamiast na
Międzylesie. Tym sposobem straciłem 30 minut. J
2.
Koszt wyprawy wyniósł całkowicie 41.58zł. Paliwo
w trybie jazdy eko to 36zł. Jedna bułka zwykła z biedronki plus plasterek sera
i ryby – około 1.60zł. Batonik proteinowy GO ON – 0,99zł – polecam. Smoothie z
promocji 2.99 – 750ml. Nie było czasu jeść więcej, to wszystko wystarczyło na
30km drogę. J
3.
Przygoda z burzą zainspirowała mnie do zakupu
„hardshella”. Będzie testowany na następnych wyprawach. J
4.
Całkowity czas spędzony w jaskini to 45minut.
Każda godzina lekcyjna powinna być taka fascynująca. J
5. Całkowity czas odpoczynku to zaledwie 35minut. Narzuciłem sobie brutalne tempo. Można wyliczyć, że na 1 kilometr marszu była jedna minuta postojowa na złapanie oddechu.
Komentarze
Prześlij komentarz